Zmęczeni – a jednak wciąż powstajemy.
Odradzamy się po każdym dyżurze. Czasem przygaszeni, jakby uśpieni, ale zawsze czujni.
W hospicjum słychać każdy szelest, czuć ludzki lęk, ból chwilowo uśmierzony, życie przywiązane do łóżka i wędrówki na wózkach. Wydaje się, że wiemy wszystko, a jednak gdy przychodzi chwila pożegnania – nie da się powiedzieć: „wszystko będzie dobrze”.
Uczymy się żyć obok tęsknot, które przyciskają nas do ścian kalendarza. Dni opadają jak jesienne liście – cicho, niemal bezszelestnie, z kroplami łez. W ciszy stajemy pokornie w kolejce po marzenia – o zwykłym oddechu, bez maski tlenowej.
Może ktoś pomyśli, że oszaleliśmy, że dyżury wykrzywiają życie. A jednak wybraliśmy ten świat – życie na sygnale, życie na oddziale. Czasem i my pragniemy tylko szklanki wody, nie cudów ani nowych scenariuszy.
Każda sala chorych opowiada historie:
-
prośby wyszeptane jak modlitwy,
-
życzenia spełniane jak po zdmuchnięciu świeczek,
-
uściski dłoni lekarza i nadzieja, by los uśmiechnął się także do innych.
Są też sale przemienione w konfesjonały, pełne ostatnich łez, ostatnich podróży, spowiedzi z całego życia. A my, medycy, w szpitalnym brudowniku rozwiązujemy własne problemy, paląc nerwowo papierosa za papierosem.
Brudownik – nasze chwilowe gabinety terapeutyczne.
Tam wyrzucamy ciężar dnia, niesmaczne słowa, bolączki życia. Dzięki temu łatwiej stanąć na nogi i na kilka godzin zatrzasnąć za sobą drzwi tego miejsca, zostawiając cały szum myśli.
Wracamy odmienieni, napełnieni nową siłą, bo mimo wszystko chcemy wierzyć w nadzieję. Chcemy podawać dłoń drugiemu człowiekowi i nie gasić iskry dobrej energii.
W głębi serca wiemy, że jeszcze będzie dobrze. Po nocnych dyżurach, gdy zamykamy bramy domów opieki, choć słońce nie zawsze świeci – nikt z nas nie zamieniłby tego świata z seniorami na żaden inny. Nie za milion dolarów, nie za bogactwa, które mogą runąć jak kruche mydlane bańki.
Na trzydzieści sekund, zanim rozpalą się sygnały karetek…
Marcin Staszak, z książki „Zwierzenia ze szpitalnego brudownika”