🍁🍂 „Jesień Pani Elizy” 🍂🍁
Marcin Staszak
OZZ Opiekunów Medycznych i Pracowników Pomocy Społecznej
Pani Eliza, odkąd przeszła na emeryturę, swoje jesienne dni lubiła spędzać w parku.
W termosie zawsze miała herbatkę ziołową, książkę pod pachą i uśmiech dla wiewiórek.
Zasiadała na tej samej ławce, z której widać było staw i parę łabędzi, co pływały po nim jak wspomnienia dawnych lat.
Patrzyła na świat z czułością – na drzewa, które się starzeją jak ludzie, na liście, które opadają, a potem rodzą się znów.
W parku była też leśna biblioteka – półka z książkami pod gołym niebem.
Każdy mógł wziąć lub zostawić coś po sobie.
Pani Eliza często tam zaglądała. W zapachu starych kartek znajdowała przyjaciół – bohaterów, którzy nigdy nie odchodzili.
A jednak w sercu nosiła pustkę.
Dzieci kochały ją, lecz ich wizyty stawały się coraz rzadsze – jak listy, które nie nadchodzą.
Święta, telefony, życzenia... i znów cisza.
W domu panowało milczenie, które bolało bardziej niż samotność.
Pewnego sobotniego wieczoru ktoś zapukał do drzwi.
Starsza kobieta już miała kłaść się spać, bolał ją kręgosłup, dłonie drżały.
Pukanie powtórzyło się – mocniejsze, niecierpliwe.
Z trudem podniosła się z łóżka i podeszła do drzwi.
— Ojej, to ty, córeczko? Dlaczego nie zadzwoniłaś, nie uprzedziłaś, że będziesz? — zapytała zaskoczona.
Córka, zamiast odpowiedzieć, weszła do kuchni, jakby uciekała przed własnymi słowami.
Nastawiła czajnik, postawiła dwie filiżanki.
Długo siedziały w ciszy.
— Córeczko, powiedz mi, skąd ta nagła wizyta? Czy coś się stało? — spytała Eliza.
Córka westchnęła.
— Mamo… z Oskarem wyjeżdżamy do Londynu. Oboje dostaliśmy propozycję pracy. Nie będziemy mogli cię odwiedzać, dlatego pomyśleliśmy… może zgodziłabyś się zamieszkać w domu opieki?
Słowa spadły na nią jak kamienie.
Nie krzyczała. Nie płakała od razu.
Tylko spojrzała w okno, gdzie liść przykleił się do szyby – jakby prosił, by go nie odrywać.
Wiedziała, że ta chwila nadejdzie...
Od dawna czuła, że jej córka jest coraz dalej – myślami, planami, światem.
A jednak miała nadzieję, że może jeszcze trochę… jeszcze jeden wspólny obiad, rozmowa, spacer.
Że może starość to nie musi być samotność.
Zgodziła się...
Po dwóch tygodniach, z walizką i książką pod pachą, została zawieziona do domu opieki.
Daleko od swojego miasta. Daleko od parku.
Personel był miły, jedzenie dobre, a plan dnia – tak szczelnie wypełniony, że nie starczało czasu nawet na łzy.
Lecz pani Eliza gasła...
Dni stawały się podobne do siebie jak strony tej samej, niechcianej książki.
Nie potrafiła znaleźć tam siebie.
Nie potrafiła odnaleźć ciszy, którą kochała w parku.
Tęskniła za zapachem herbaty ziołowej, za szelestem liści, za biblioteką pod chmurami.
Córka przestała dzwonić...
Początkowo były wiadomości, potem cisza – długa, jak zimowy wieczór bez światła.
Eliza nie miała już siły pytać, dlaczego.
Codziennie spoglądała w okno, jakby chciała zobaczyć znajomą sylwetkę, cień, znak.
Ale nikt nie przyszedł.
Nikt nie zapukał.
Któregoś poranka, kiedy pielęgniarka zajrzała do jej pokoju, znalazła panią Elizę siedzącą przy stoliku.
Na kolanach spoczywała książka.
Na twarzy – spokój...
Jakby wreszcie wróciła tam, gdzie czekał na nią jej park.
Do łabędzi, do wiewiórek, do liści, które nie osądzają.
Zgasła cicho – tak, jak żyła.
Nie doczekała się odwiedzin córki.
Ale może w tej ciszy, w ostatnim oddechu, odnalazła to, czego szukała całe życie —
spokój, który jest domem.